Kiedy jedenastoletni David Beeston zapukal do drzwi swojego kolegi Reggiego nie wiedział, jak bardzo ta koleżeńska wizyta wpłynie na jego dalsze życie. Reggie, jak każdy angielski chłopiec, kochał piłkę nożną. Zwykle kibicował drużynie, która akurat zajmowała pierwsze miejsce w First Division. Tego dnia Liverpool pokonał Tottenham i awansował na pierwszą pozycję w lidze. David pobiegł do domu swojego przyjaciela, aby oświadczyć mu, że od dziś kibicuje drużynie z Liverpoolu i w ten sposób ubiec Reggiego w wyborze ulubionego klubu. Reggie otworzył drzwi, uśmiechnął się i natychmiast wypalił: „Teraz kibicuję Liverpoolowi, a ty komu?”. David, nie przygotowany na taki obrót spraw, odgrzbał w pamięci zdjecie Boba Lorda, słynnego prezesa Burnley, które widział tego dnia w gazetach i wypalił bez zastanowienia: „kibicuje Burnley”.
Dziś David może powiedzieć o sobie, że jest prawdopodobnie najbardziej oddanym fanem piłki nożnej na Wyspach. Swój pierwszy mecz na Turf Moor, stadionie Burnley, zobaczył w święta Bożego Narodzenia 1966 roku. Od tej pory podąża nieprzerwanie za „swoją” drużyną. Prawie nieprzerwanie. Ostatni mecz opuścił 10 kwietnia 1974 roku podczas strajku górników i kolejarzy. Protesty i fatalna pogoda praktycznie sparaliżowały całą Anglię, a sam mecz z Newcastle był sześciokrotnie przekładany. Kiedy w końcu zapadła decyzja o jego rozegraniu, Dave nie mógł już zdążyć. Przez kolejne 37 lat nie opuścił żadnego meczu. Dosłownie żadnego. Mecz ligowy, pucharowy, towarzyski, w kraju czy zagranicą, od Portsmouth do Newcastle, od Norwich do Cardiff, gdziekolwiek zawodnicy Burnley w bordowo-niebieskich koszulkach wybiegają na boisko, tam Dave zagrzewa ich z trybun do walki. 37 lat nieprzerwanego podążania za swoją drużyną to osiągnięcie niesamowite dla osoby, która każdorazowo musi przebyć ponad 100 kilometrów w jedną stronę, aby zobaczyć Burnley na Turf Moor. Jest to osiągnięcie tym większe, że Dave nie ma prawa jazdy. Jego dzień meczowy często zaczyna się i kończy dwuipółgodzinnym spacerem pomiędzy domem a najbliższą stacją kolejową. Podróżuje też autostopem, lub korzysta z uprzejmości innych kibiców swojego klubu. Często wyrusza dzień przed meczem, lub nie zdąża wrócić do domu przed zmrokiem. Śpi wtedy na stacjach kolejowych, w centrach handlowych lub po prostu pod gołym niebem, za co płaci niezliczonymi przeziębieniami, a dwukrotnie nabawił się zapalenia płuc. Dave szacuje, że podążając za Burnley, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat pokonał ponad 770 000 kilometrów i zobaczył „The Clarets” na żywo ponad 2500 razy. W tym czasie widzial swój klub grający na każdym poziomie Football League, od Premier League (wczesniej First Division) do League Two (dawna Fourth Division). Jednak kiedy wspomnieć w jego obecności lata osiemdziesiąte, twarz Dave’a wykrzywia się w pełnym niechęci i zwątpienia grymasie. To właśnie w tej dekadzie Burnley spedziło siedem sezonów na dnie angielskiej piłki, balansując na granicy bankructwa i walcząc o pozostanie na piłkarskiej mapie Anglii. „To najtrudniejszy okres mojego życia” – wspomina. „Klub był w prawdziwym dołku, nie brałem pod uwagę zakończenia mojej przygody z Burnley, ale na mecze przyjeżdżałem mając gdzieś, jaki padnie wynik. Zwykle upijałem się solidnie przed wejściem na stadion, aby się ‘znieczulić’, ponieważ nie mogłem znieść jak beznadziejnie graliśmy”.
Nie opuścił także przedsezonowych wypraw do Austrii, Stanów Zjednoczonych czy na Majorkę. To właśnie na tej hiszpańskiej wyspie było mu dane wybiec na boisko w ukochanych barwach. „W 1979 roku drużyna pojechała na obóz przygotowawczy na Majorkę” – mówi. „Sparing z Realem Mallorca został odwołany i kierownictwo klubu naprędce zorganizowało mecz z personelem hotelu, w którym wszyscy się zatrzymaliśmy. Byłem jedynym kibicem na tym meczu i, kiedy Leighton James opuścił boisko w 72 minucie, chłopaki pozwoliły mi zagrać za niego. Strzeliłem karnego, mimo, że nie trafiłem czysto w piłkę. Wygraliśmy 7 – 2”.
Pasja Dave’a, jak latwo się domyślić, ma duży wpływ na jego życie, zarówno osobiste, jak i zawodowe. W ciągu ostatnich 40 lat pracował w ponad stu różnych miejscach. Jednak częste przerwy w historii zatrudnienia wpakowały go w poważne tarapaty finansowe, z którymi musi borykać się na codzień. Związki z kobietami prędzej czy później przegrywały z jego pasją. Partnerki życiowe Dave’a pojawiały się i znikały, podobnie jak kolejni pracodawcy. Jedyną kobietą, która pozostała częścią jego szalonego życia jest córka o imieniu Clarette, nadanym oczywiście na cześć klubu z Burnley. Clarette, studentka Uniwersytetu w Birmingham, pojawia sie na Turf Moor kilka razy w sezonie, aby wspólnie z ojcem dopingować jego ulubioną drużynę.
W 1976 roku, tydzień po po zakończeniu sezonu, w którym The Clarets zostali zdegradowani do Second Division David Beeston oficjalnie zmienił nazwisko na David Burnley. Dziś mówi, że był to swojego rodzaju akt zaślubin z klubem. „Chciałem jasno powiedzieć: jeżeli powiesz coś złego o Burnley, obrażasz mnie. Wszyscy wkoło nabrali szacunku do mojej postawy, wiedzieli jak poważnie traktuję swoją miłość do piłki.”
Na angielskich stadionach, jak kraj długi i szeroki, popularna jest przyśpiewka: „I now I am, I’m sure I am, I’m (tu wstaw dowolne miasto, lub nazwę drużyny) ‘til I die”. Ktoś może uważać, że Dave jest smutnym człowiekiem, który poświęcił swoje zdrowie i życie osobiste, którego świat obraca się w rytmie nadawanym przez terminarz rozgrywek ligowych. Inni, patrząc na jego oddanie uwierzą, że prawdziwy duch stadionów piłkarskich, przeganiany rosnącymi cenami biletów, zagranicznymi właścicielami nie identyfikującymi się ze swoimi klubami, piłkarzami, którzy za nic mają sobie lojalność fanów, wciąż jest jednak obecny na trybunach. Wystarczy poszukać trochę dalej, czasem w niższych ligach, poza blaskiem reflektorów aby się o tym przekonać. Kiedy Dave Burnley wraz z innymi kibicami śpiewa „I’m Burnley ‘til I die”, z pewnością każdy w okół niego przyzna, że trudno bardziej jasno wyrazić swoją miłość do klubu i piłki nożnej w ogóle.
Niesamowita historia, bardzo fajny blog. Będę zaglądam for sure.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Kapitalna historia, ktora utwierdzi moja zone w przekonaniu, ze moj poziom fanatyzmu i milosci do klubu jest haniebnie niski. To moze zdarzyc sie tylko w UK i az sie lezka w oku kreci, tym bardziej, ze mieszkalem niedaleko (w Sheffield) gdzie popadalem w depresje ogladajac przy Bramall Lane The Blades.
OdpowiedzUsuńBardzo dobry blog, trzymaj poziom.