czwartek, 17 października 2013

King's Lynn Town FC - FC United of Manchester (12.10.2013)




            W ubiegłą sobotę miałem okazję obejrzeć na żywo mecz Northern Premier League Premier Division (siódma liga angielska) pomiędzy King’s Lynn Town FC i FC United of Manchester. The Linnets, beniaminek ligi, radzą sobie w tym sezonie przyzwoicie, utrzymując kontakt z czołówką tabeli i mając miejsca premiowane awansem na wyciągnięcie ręki. United to jeden z faworytów rozgrywek, drużyna, która w ostatnich trzech sezonach trzykrotnie grała w finale play-offu, za każdym razem przegrywając. Nie ukrywam, że na mecz przyciągneli mnie przede wszystkim „The Rebels” i ich kibice. Ponieważ o obydwu klubach już tutaj pisałem (o The Linnets tutaj, o FC United tutaj), wspomnę tylko krótko o tym, co działo sie na boisku i wokół niego.
             
            Otóż na boisku działo się... niewiele. United zdecydowanie przeważali w pierwszej połowie, jednak z przewagi tej niewiele wynikało. Piłkarze z Manchesteeru kontrolowali grę, spokojnie rozgrywając piłkę, ale dobrą okazję do zdobycia bramki stworzyli sobie dopiero w 37 minucie spotkania. Niezłe dośrodkowanie Matthew Wolfendena spadło wprost na głowę Grega Danielsa, ten jednak nie trafił w bramkę
           
            Gospodarze grali zdecydowanie lepiej w drugiej części spotkania, stwarzając kilka dogodnych sytuacji. Ryan Fryatt, obrońca The Linnets, dwukrotnie groźnie strzelał po dośrodkowaniach z rzutów rożnych, za pierwszym razem trafiając w poprzeczkę, za drugim w ręce bramkarza gości. W 74 minucie czerwoną kartkę zobaczył kapitan United Dean Stott, jednak piłkarze King’s Lynn mimo usilnych prób, nie zdołali przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę. Ostatecznie mecz zakończył się bezbramkowym remisem (skrót meczu).

 Choć wydarzenia na boisku nie były może piłką z najwyższej półki, to fani United mnie nie zawiedli. Na stadionie pojawiło się w sumie 1440 osób, z tego około 300 kibiców wspierających drużynę z Manchesteru. Kibiców, co trzeba powiedzieć, świetnie zorganizowanych i nieustannie dopingujących swoich piłkarzy. Miejscowi mogli co najwyżej w ciszy podziwiać wokalne popisy gości. Na uwagę zasługuje bardzo bogaty repertuar przyśpiewek, jakim dysponują fani „The Rebels”, choć jak wiadomo większość z nich to zaprawieni w boju bywalcy Stretford End, więc wprawę w śpiewaniu mają.
           
            Kibice United zaczęli mecz od odśpiewania „Don’t care about Rio”, która to piosenka jest najtrafniejszą chyba definicją klubu z Manchesteru, w kilku wersach wyjaśniającą dlaczego kilka lat temu w „Teatrze Marzeń” doszło do futbolowej schizmy. Część przyśpiewek znana mi była z Old Trafford, pojawiły się stare "Ohh Ahh Cantona", "You are my Solskjaer", "Pride of all Europe", czy "United are a team for me". Cała masa piosenek była jednak związana z nowym klubem. Moją uwagę przykuła zwłaszcza kibicowska wersja „Anarchy in The UK” z tekstem: „I am an FC fan/ I am mancunian/ I know what I want/ and I know how to get it/ I wanna destroy Glazers and Sky/ Cos I wanna be at FC”. Także śpiewane w koło po kilkanaście razy „Don’t pay Glazer”, „This is our club”, czy „This is how it feels” brzmiały swietnie (te i inne piosenki w wykonaniu kibiców FC United of Manchester można usłyszeć tutaj). Mecz był generalnie 90-cio minutowym popisem fanów FC, którego nie powstydziłyby się największe firmy w Anglii i nie tylko.
            
              Być może FC United of Manchester nie radzi sobie tak dobrze, jak choćby AFC Wimbledon, inny klub założony przez kibiców. Pewnie fani z Manchesteru mieli nadzieję na szybsze pięcie się w górę ligowej piramidy. Warto jednak pamiętać, że ostatnie trzy sezony ich drużyna zakończyła w finale play-offu, zwycięstwo w którym gwarantuje awans do National Conference North, trudno więc powiedzieć, że klub stracił rozpęd. Także w tym sezonie FC United wydaje się być jednym z kandydatów do awansu. Zostaje tylko życzyć naprawdę fantastycznym kibicom wielu zwycięstw, ponieważ zasługują na to, by ich klub grał co najmniej 2-3 stopnie ligowe wyżej.






niedziela, 13 października 2013

I stała się światłość






W 1878 roku brytyjczyk Joseph Wilson Swan opatentował pierwszą nadającą się do masowej produkcji żarówkę. 14 października tego samego roku, a wiec równo 125 lat temu, rozegrano pierwszy mecz piłki nożnej na sztucznie oświetlonym boisku. Choć dziś prawie każdy szanujący sie klub dysponuje obiektem z elektrycznym oświetleniem, pierwsze stadionowe reflektory nie były specjalnie wydajne i wiele wody upłynęło w Tamizie, nim jasność na stałe zadomowiła się na angielskich boiskach.

Historyczny pierwszy mecz pod lampami rozegrano przy Bramall Lane w Sheffield. Na boisku zmierzyły się dwie drużyny złożone z piłkarzy tzw. Sheffieldzkiego Związku Piłkarskiego (takich lokalnych organizacji było w wiktoriańskiej Anglii kilka, każda rozgrywała swoje mecze według nieco innych zasad). Ku zadowoleniu organizatorów zainteresowanie tym niecodziennym spektaklem było olbrzymie. Sprzedano aż 12000 biletów, co przyniosło łączny dochód 300 funtów. Kolejne 6000 osób skorzystało z zapadających ciemności i dostało się na stadion „na gapę”. Szacuje się, że mecz przy Bramall Lane obejrzało łącznie 18000 – 20000 mieszkańców „Stalowego Miasta” i okolic. Po raz pierwszy spotkanie piłkarskie rozgrywane poza Glasgow przyciągnęło ponad 10000 fanów. Dla porównania Finał Pucharu Anglii w tym samym roku na żywo zobaczyło około 5000 kibiców, tak więc można przyjąć, że wydarzenie było olbrzymim sukcesem.


Oświetlenie zapewniło Tasker, Sons & Co., przedsiębiorstwo  zajmujące się głównie produkcją obuwia. Jednak właściciel firmy, John Tasker, człowiek otwarty na wszelkiego rodzaju innowacje, nie skąpił pieniędzy na rozwój inżynierii i mechaniki. To właśnie dzięki temu działowi firma Taskera była w pewnym momencie głównym dostawcą płyt pancernych dla Marynarki Wojennej Jej Królewskiej Mości. Szczególnym zainteresowaniem darzył sheffieldzki przedsiębiorca wynalazek Grahama Bella – telefon. To Taskerowi zawdzięczało  Sheffield pierwszą, obsługującą dwunastu subskrybentów centralę telefoniczną. Także pierwsza elektrownia oraz sieć energetyczna miasta powstała przy jego współudziale. Nic więc dziwnego, że człowiek tak bardzo zafascynowany możliwościami nowego źródła energii stał za pierwszym w historii meczem piłkarskim rozegranym w świetle lamp elektrycznych.

 Na oświetlenie przy Bramall Lane złożyły się cztery wysokie na 10 metrów drewniane wieże, które podtrzymywały lampy zasilane z dwóch znajdujących się za bramkami silników, z których każdy napędzał dwie prądnice Siemensa, po jednej na każdą lampę. Łączna moc wyprodukowanego w ten sposób oświetlenia miała równowartość „8000 standardowych świec”. Jak donosiły lokalne dzienniki, światło wokół murawy było tak jasne, że kobiety rozkładały parasolki, chroniąc się przed nim, niczym przed promieniami słonecznymi. Niestety oświetlenie nie rozjaśniało całej murawy i nie dało się przemieszczać na tyle szybko, by nadążyć za grą. Ale to nie był jedyny problem. Źródła światła umieszczone stosunkowo nisko nad ziemią oślepiały zawodników i, pisali dalej dziennikarze, było powodem wielu widowiskowych błędów i pomyłek.

Na boisku drużyna „Niebieskich” pokonała „Czerwonych” dwa do zera. I choć z technicznego punktu widzenia spotkanie rozegrane w blasku reflektorów miało swoje mankamenty, to liczba widzów sprawiła, że wydarzenie uznano za organizacyjny sukces.



W ciągu kolejnych kilku miesięcy podobne mecze pokazowe rozegrano w różnych częściach Anglii. Szybko jednak stało się oczywiste, że na tym etapie rozwoju oświetlenie stadionów nie było dostatecznie zaawansowaną technologią. Pierwszym problemem okazała się wysokość słupów, na których montowano relektory. Tam, gdzie organizatorzy zdołali ustawić co najmniej cztery odpowiednio wysokie wieże, efekt był przeważnie satysfakcjonujący. Większość spotkań rozgrywana była jednak przy dwóch, a czasem nawet przy tylko jednym źródle światła, co nie wystarczało by odpowiednio rozjaśnić murawę. Kolejnym problemem była zawodność ówczesnych urządzeń elektrycznych. Z tego powodu niewiele z tych spotkań trwało regulaminowe dziewięćdziesiąt minut, całej masy meczy nie udało się w ogóle zacząć, a te podczas których kibice doczekali pierwszego gwizdka, często były wielokrotnie przerywane z powodu częstych awarii.

Pomimo niedoskonałości testowanych rozwiązań kluby piłkarskie nie ustawały w kolejnych próbach. Światła sprawdzano na londyńskim stadionie krykietowym The Oval. Mecze przy sztucznym oświetleniu rozgrywał klub Thames Ironworks, który w późniejszych latach przekształcił się w West Ham United. W 1895 roku Ironworks rozgrywało wieczorne mecze z dużym powodzeniem i w obecności pokaźnych tłumów. Aby uzyskać lepszy efekt zarówno piłkę, jak i ramy bramek malowano przed spotkaniem wapnem. Niestety eksperymenty zostały brutalnie przerwane, kiedy klub eksmitowano ze stadionu, między innymi dlatego, że maszty podtrzymujące lampy zbudowano bez pozwolenia.

Prawdopodobnie najdziwniejsza próba rozegrania spotkania piłkarskiego przy sztucznym świetle miała miejsce w 1920 roku, kiedy to popularna kobieca drużyna Dick, Kerr's Ladies FC rozegrała spotkanie pokazowe pod reflektorami przeciwlotniczymi. Kroniki filmowe z tego wydarzenia pokazują jak piłkarki biegające w kręgu światła jednocześnie zasłaniają rękoma oczy, chroniąc się w ten sposób przed oślepiającym blaskiem. Reszta murawy spowita była prawie całkowitymi ciemnościami.

Kolejne trzydzieści lat prób i kolejne trzydzieści lat walki z tradycjonalistyczną Angielską Federacją Pilkarską - która w latach trzydziestych zabroniła rozgrywać mecze o punkty przy sztucznym świetle, aż w końcu na początku lat pięćdziesiątych maszty oświetleniowe zagościły na wszystkich ważniejszych stadionach piłkarskich na Wypach. Futbol brytyjski w mógł w wreszcie w pełni korzystać z udogodnienia, jakim jest sztuczne oświetlenie.

piątek, 4 października 2013

Justin Fashanu


Okładka "The Sun"

Jeśli znacie nazwisko Justina Fashanu, to na pewno kojarzycie kilka faktów związanych z jego osobą. Fashanu był autorem cudownego trafienia uznanego golem sezonu w roku 1980. Był pierwszym czarnoskórym zawodnikiem, za którego angielski klub zapłacił milion funtów. Był pierwszym zawodowym piłkarzem, który ogłosił publicznie, że jest homoseksualistą. Wiecie zapewne także, że popełnił samobójstwo. Te dwa ostatnie fakty media często chętnie łączą, przedstawiając historię Fashanu, jako opowieść o człowieku, którego homofobia w futbolu popchnęła do targnięcia się na własne życie.
          
          Jeżeli pobieżnie prześledzić karierę sportową Justina Fashanu, to rzeczywiście można dojść do takiego wniosku. Wielki talent, który rozbłysł w barwach Norwich, milionowy transfer do Nottingham Forest, konflikt z wyjątkowym homofobem, jakim zarówno bliscy jak i agent Fashanu malują Briana Clougha, „coming out” na łamach brytyjskiej bulwarówki, a później załamanie kariery i występy w klubach takich, jak Leatherhead, czy Torquay United. Łatwo można wywnioskować, że orietacja seksualna piłkarza była powodem upadku, a w konsekwencji śmierci. Jeżeli jednak bliżej przyjrzeć się jego historii, przestaje być przypadek Fashanu czystym czarno – białym obrazem: prześladowany piłkarz kontra homofobiczna społeczność futbolowa. Jak zwykle w takich sytuacjach prawda okazuje się być bardziej skomplikowana.
            
            Choć Justin, podobnie jak jego brat John, zadebiutował w barwach Norwich w sezonie 1978/79, stało się o nim głośno w listopadzie roku 1980, kiedy w meczu przeciwko Liverpoolowi to zdobył dla „Kanarków” wspomnianą powyżej bramkę. Z miejsca stał się ulubieńcem zarówno kibiców, jak i mediów. Wydawał się mieć wszelkie cechy charaktyzujące materiał na świetnego napastnika: szybkość, siłę i świetne warunki fizyczne. Poza boiskiem był człowiekiem czarującym, elokwentnym, świetnie znajdującym się w każdej sytuacji, potrafiącym udzielić interesującego wywiadu.  Dodatkowo miał za sobą historię nieszcześliwego dzieciństwa. Porzucony jako dziecko trafił wraz z bratem do sierocińca, a z tamtąd do rodziny zastępczej w której się wychował. Z całą pewnością był świetnym materiałem na piłkarza i osobą o wyjątkowym potencjale marketingowym, z którego chętnie korzystały media. 



            Pół roku po pokonaniu bramkarza Liverpoolu Justin Fashanu podpisał konrakt z Nottingham Forest. Za namową swojego asystenta Petera Taylora menadżer Brian Clough zdecydował się wyłożyć milion funtów na dwudziestolatka z Norwich. Młody napastnik podpisał umowę zapewniajcą mu okrągły 1000 funtów tygodniowo. Ciężka praca zaczęła w końcu odpłacać.

            Do Nottingham przybył Justin wraz ze swoją dziewczyną Julie. Nie wszystko jednak potoczyło się po myśli zawodnika. Przede wszystkim nienajlepsza była jego forma piłkarska. Po drugie nie układały się jego stosunki z menadżerem Forest Brianem Clough, którego Fashanu doprowadzał swoim niecodziennym zachowaniem do szewskiej pasji. „Odnalazłem Boga” – oświadczył kiedyś swojemu przełożonemu, tuż po tym, jak stał się członkiem wspólnoty ewangielickiej. Następnie młody Justin zatrudnił doradcę duchowego, który wpływał na wszystko, począwszy od diety, a skończywszy na tym, co ubrać do wywiadu. Zatrudnił Fashanu także własnego masażystę. Jego kolejnym odkryciem były lokalne kluby gejowskie, których szybko stał się stałym bywalcem. Orientacja seksualna piłkarza nie była wielką tajemnicą w Nottingham Forest, jednak wybryki poza boiskiem, a także fatalna forma strzelecka doprowadziły Clougha do granic wytrzymałości. „Po cholerę łazisz do tych pedalskich barów?” wydarł się kiedyś na Fanshanu, nie zważając na to, że wkoło roiło się od pracowników i zawodników klubu. Po latach Clough wspominał, że żałuje swojego zachowania i, choć zwykle dbał by prywatne sprawy piłkarzy takimi pozostały, w przypadku Justina Fashanu zawiódł zarówno swojego podwładnego, jak i samego siebie. „Jeżeli jednak zniszczyłem go jako piłkarza,” – napisał w swojej autobiografii – „to tylko dlatego, że pokazałem wszystkim, że żaden z niego piłkarz. Nie był futbolistą, tylko playboyem. Zgrywał macho, a w rzeczywistości był tylko pozerem.” Kiedy miarka się przebrała Clough nie wytrzymał i wyrzucił Fanshanu z klubu. Gdy ten nie chciał opuścić boiska treningowego, słynny menadżer wezwał policję, która wyprowadziła piłkarza na ulicę.

        
zdj. BBC
   
„Bóg chce abym odniósł sukces w Nottingham” – powiedział gazetom Fashanu i podpisał kontrakt z Notts County. W County radził sobie całkiem nieźle, strzelając 20 bramek w 64 meczach. Z Nottingham trafił do Brighton, gdzie nabawił się poważnej, grożącej przerwaniem kariery kontuzji kolana. Kilka operacji, które przeprowadzili chirurdzy w Stanach Zjednoczonych pozwoliło Justinowi powrocić na boisko. Za Oceanem reprezentował barwy Los Angeles Heat i Edmonton Brickmen. Później nastąpiła próba powrotu na brytyjskie boiska. W latach 1989 -91 Fashanu przywdziewał barwy kolejno: Manchesteru City, West Hamu, Leyton Orient, Hamilton Steelers, Southall, Toronto Blizzards, Leatherhead, Newcastle United i Torquay, jednak bez większych sukcesów.

            „Coming out” Fashanu nastąpił w 1990 roku na łamach angielskiego brukowca „The Sun”. Justin stał się nie tylko pierwszym zawodowym piłkarzem, ale i pierwszym brytyjskim sportowcem, który publicznie wyznał, że jest homoseksualistą. „Nie mogłem dłużej żyć w kłamstwie” mówił w wywiadach. Reakcje na jego oświadczenie były raczej negatywne. Bolała zapewne zwłaszcza wypowiedź Johna Fashanu, członka wimbledońskiego „Crazy Gangu”, brata Justina. „Nie chciałbym grać, czy przebierać się w jednej szatni z homoseksualistą. Wydaje mi się, że większość piłkarzy myśli tak samo” powiedział John w wywiadzie dla Football Focus. Wyrażał także zaniepokojenie faktem, że jego nazwisko będzie kojarzone z bratem gejem, i że w związku z tym kibice nie dadzą mu spokoju.

            Sam Justin w wywiadach udzielanych po tym, jak na łamach „The Sun” przyznał, że jest homoseksualistą, mówił, że koledzy z boiska generalnie nie mieli nic przeciwko jego obecności w drużynie, choć często był obiektem niewybrednych żartów. Był także celem nieustannych werbalnych ataków kibiców drużyn przeciwnych. Również piłkarze przeciwko którym grał często lżyli i obrażali Fashanu, który niejednokrotnie tracił panowanie nad sobą, w wyniku czego zbierał dość dużo czerwonych kartek.

            W Torquay Fashanu występował przez dwa sezony, wracając do niezłej formy strzeleckiej. Nie uchronił jednak swojej drużyny przed spadkiem do trzeciej ligi w sezonie 1991-92 i do czwartej rok później. W trakcie swojego pobytu w Torquay Justin często gościł na łamach ogólnokrajowej prasy, nie zawsze jednak z powodów czysto piłkarskich. W 1992 roku wszystkie brukowce rozpisywały się o jego rzekomym romansie z Julie Goodyear, aktorką grającą w jednej z angielskich telenowel („Coronation Street”). W lutym 1992 roku klub włodarze klubu zaproponowali mu rolę grającego asystenta menadżera, którą pełnił do końca swojej przygody z Torquay. Następnie trafił do Ligi Szkockiej, w której reprezentował barwy Airdrieonians, szybko stając się ulubieńcem kibiców. Tu także doświadczył goryczy relegacji. Przez chwilę był piłkarzem szwedzkiego Trelleborgu, a następnie powrócił do Szkocji, tym razem podpisując kontrakt z Hearts of Midlothian. Znów miał szansę pokazania się na wielkich arenach piłkarskich, wszak mecze z Rangersami, czy Celtikiem przyciągały dziesiątki tysięcy kibiców, a Hearts zakwalifikowało się także do Pucharu UEFA. I rzeczywiście Fashanu ponownie grał w ważnych meczach, przed liczną publicznością, stając nawet na przeciw piłkarzy Atletico Madryt w rozgrywkach o europejski puchar.        

W lutym 1994 roku Fashanu powrócił na pierwsze strony gazet po tym, jak próbował jednej z bulwarówek sprzedać historię swoich rzekomych romansów z członkami brytyjskiego parlamentu. Gdy dziennikarze zaczęli podejrzewać, że jego opowieści nie mają potwierdzenia w faktach, Fashanu rozpuścił plotki, jakoby miał jakieś informacje na temat śmierci parlamentarzysty Stephena Milligana, którego ciało (Milligan został znaleziony w swoim mieszkaniu ubrany jedynie w pończochy i pas do nich. Na głowie miał zawiązany worek na śmieci) znaleziono w lutym 1994 roku. Policja przesłuchała piłkarza, po czym ustami rzecznika oświadczyła, że nie posiadał on żadnych informacji i jedynie marnował czas funkcjonariuszy. Nie trzeba było długo czekać, by Fashanu stał się obiektem zaciekłych ataków brytyjskiej prasy. Piłkarz uciekł do Stanów Zjednoczonych, a Hearts zwolniło go z kontraktu za „nieprofesjonalne zachowanie”.

W Ameryce zagrał jeszcze w kilku klubach, zajmując się jednocześnie szkoleniem młodzieży. Przez chwilę występował także w lidze nowozelandzkiej.  W marcu 1998 roku prasę obiegła wiadomość, że Justin Fashanu oskarżony został o molestowanie seksualne nieletniego. Zanim nastąpiło jego aresztowanie, Fashanu uciekł do Anglii. Brukowce donosiły o nakazie aresztowania jaki rzekomo wystosowała amerykańska policja. 3 maja 1998 roku Justin Fashanu został znaleziony martwy w opuszczonym garażu w Londynie. W liście pożegnalnym stanowczo zaprzeczał oskarżeniom, twierdził, że uciekł do Anglii, ponieważ ze względu na swoją orientację seksualną nie mógł oczekiwać uczciwego procesu, oraz napisał: „zdaję sobię sprawę z tego, że zostałem już uznany za winnego. Nie chcę przynosić więcej wstydu i zakłopotania moim przyjaciołom i bliskim.”

Jak wspomniałem na początku samobójczą śmierć Justina Fashanu często łączy się bezpośrednio z homofobią w futbolu. I trudno zaprzeczyć, że piłkarz często musiał znosić obelgi zarówno ze strony kibiców, jak i piłkarzy, i to często nawet tych noszących te same klubowe barwy. Środowisko piłkarskie pewno miało wpływ na stan umysłu młodego zawodnika, który musiał przez długi czas udawać, że jest kimś innym i ukrywać swoją seksualność. Ale poczucie rozdarcia powodować musiała także głęboka wiara Fashanu i członkowstwo w Kościele Ewangielickim, który stanowczo potępia homoseksualizm. Z pewnością olbrzymim ciosem była dla młodego piłkarza reakcja na „coming out” najbliższych, zwłaszcza brata, oraz raczej mieszane przyjęcie jego oświadczenia pośród czarnoskórej społeczności Wielkiej Brytanii.

Zupełnie osobną kwestią jest rola, jaką w tragedii Justina Fashanu odegrały media. Już pierwszy wywiad, w którym zawodnik przyznał się do swojej orientacji seksualnej sprawił, że Fashanu stał się jednym z najczęściej opisywanych piłkarzy. Prawie wszyscy dziennikarze skupiali się tylko i wyłacznie na jego homoseksualizmie. Wciąż szukali nowych plotek, dopytywali o nowe nazwiska, a lubiący światła reflektorów piłkarz wymyślał co raz to nowe, niekiedy zupełnie niewiarygodne historie, w zamian za które był sowicie opłacany. Kiedy jego opowieści okazywały się nieprawdziwe, media oburzały się w krytyce Fashanu. Należy także pamiętać o tym, że to brytyjskie gazety powielały informację o rzekomym nakazie aresztowania, który amerykańska policja wysłała do Anglii – choć nakaz taki nigdy na Wyspy nie trafił.

Sam Fashanu swój „coming out” mógł pewnie rozegrać troszkę lepiej, zaczynając choćby od bardziej rozsądnego wyboru gazety do której udał się ze swoimi rewelacjami. Znany z homofobicznych tekstów dziennik „The Sun” podał temat w charakterystyczny dla tej bulwarówki prosty i dosadny sposób (tytuł artykułu: „Warta 1 milion funtów gwiazda: JESTEM GEJEM.”, dalej z wdziękiem autor pisze m.in.: „Justin (29 l.) mówi, że angielski futbol jest wypchany gejami od boiska, po prezesów.”). Jeżeli wierzyć Allanowi Hallowi, autorowi tekstu, Justin Fashanu nie przejmował się reakcją ani środowiska piłkarskiego, ani najbliższych na wyznania na łamach tabloidu. „Był zainteresowany tylko i wyłacznie wynagrodzeniem za udzielony wywiad” – powiedział Hall w wywiadzie udzielonym kilka lat później. Jego zdaniem Fashanu zdawał się szukać światła reflektorów, gotów był sprzedać każdą, najbardziej nawet absurdalną historię, byle wynagrodzenie było odpowiednio wysokie. Jeszcze dalej w ocenie zachowania Justina posunął się jego brat John w wywiadzie udzielonym TalkSPORT w marcu 2012 roku. Zasugerował on wręcz, że brat nie był gejem, a rozmowa z dziennikarzami „The Sun” miała być jedynie sposobem na zwrócenie na siebie uwagi, częścią szołbiznesu.

Jaka była prawda? 15 lat po śmierci Justina Fashanu wciąż trudno odpowiedzieć na to pytanie. Można jednak z pełną stanowczością powiedzieć, że wskazywanie homofobii środowiska piłkarskiego jako jedynej przyczyny jego upadku i tragicznej śmierci to duże uproszczenie. Tak, to prawda, że piłkarz doświadczył rasizmu i homofobii na boiskach piłkarskich. Warto jednak pamiętać, że już po ujawnieniu swojej tajemnicy Fashanu z różnym skutkiem kontynuował swoją karierę piłkarską, występując w barwach 11 różnych klubów. Był ceniony przez większość kolegów z boiska i przełożonych, a Torquay United zaoferowało mu nawet stanowisko asystenta menadżera – ciężko byłoby to uznać za akt dyskryminacji. Łączenie śmierci Fashanu z brakiem tolerancji świata futbolu działa wyłącznie odstraszająco na innych piłkarzy, którzy gotowi byliby się ujawnić jako homoseksualiści. Warto pamiętać, że od pierwszego „coming outu” w historii brytyjskiego sportu minęło ponad 20 lat, brytyjskie społeczeństwo inaczej patrzy na sprawę homoseksualizmu, a ostatnie badania pokazują, że 2/3 brytyjczyków akceptuje małżeństwa osób tej samej płci. Być może dziś nikt nie zawracałby sobie głowy tym problemem? No może poza tabloidami, które prawdopodobnie wałkowałyby temat do upadłego, przypominając historię Justina Fashanu, człowieka zaszczutego przez związanych z futbolem homofobów.




 p.s. Tutaj linki do około 45-cio minutowego filmu dokumentalnego prod. BBC, w którym Amal Fashanu (córka Johna) mierzy się z demonami przeszłości, a także dyskutuje problem homofobii w piłcce nożnej z fanami, byłymi i obecnymi piłkarzami i działaczami. Dokument troszkę tendencyjny, ale porusza ciekawy problem braku zaangażowania działaczy piłkarskich na Wyspach w pomoc pilkarzom - gejom. Film w czterech częściach: 1, 2, 3, 4.