niedziela, 25 grudnia 2011

Piłka nożna na "ziemi niczyjej"

magazyn FourFourTwo styczeń 2012
Tekst: Steve Anglesey
Tłum. moje;)             




             Paolo Rossi, Alan Sunderland, Archie Gemmill, Ricardo Villa. Zwykle pamiętamy nazwiska zawodników stawiających kropkę nad „i” w zaciętych meczach kończących się ekscytującym 3:2. Do tej listy nazwisk niemieccy kibice dodaliby zapewne Helmuta Rahna, który ustalił wynik w meczu znanym jako „Cud w Bernie” w 1954 roku, czy Gerda Mullera odpowiedzialnego za wyeliminowanie Anglii z Mistrzostw Świata w Meksyku w roku 1970.

            Był w historii piłki nożnej jeszcze inny mecz pomiędzy reprezentantami Niemiec i Anglii zakończony takim samym wynikiem, o którym wiadomo niewiele. Nie zachowały się żadne zdjęcia, nieznane na zawsze pozostaną nazwiska strzelców bramek, a relacje z tego wydarzenia są bardzo szczątkowe. „Użyliśmy hełmów w charakterze słupków”, napisał jeden z uczestników. „Szybko wybraliśmy składy, mecz rozegrany na zamarzniętym na kamień błocie szkopy wygrały 3:2."

            Mimo, że od tego wydarzenia uplynęło już prawie sto lat, w trakcie których odbyło się wiele legendarnych spotkań piłkarskich, mecz rozegrany podczas Rozejmu Bożonarodzeniowego w 1914 roku pozostaje najbardziej niezwykłym 3:2 w historii futbolu. Ta deklaracja jedności w jednej z najczarniejszych godzin w dziejach naszej planety zainspirowała podobne wydarzenia, które miały miejsce tego samego dnia, a w latach późniejszych wzmiankowana była w całej masie książek, filmów, czy utworów muzycznych. I choć zapewne nigdy nie poznamy wszystkich szczegółów tego spotkania, dziewięćdziesiąt osiem lat później możemy powiedzieć gdzie miało miejsce, jak do niego doszlo i dlaczego dowódcy po obydwu stronach frontu zrobili wszystko co w ich mocy, aby nie dopuścić do jego powtórzenia.

            Wielka Brytania włączyła się do – jak wtedy o niej mówiono – Wielkiej Wojny 4 sierpnia 1914 roku, w celu zatrzymania niemieckiej ofensywy w Belgii. Do końca miesiąca do armii wstąpiło milion mężczyzn, w tym 2000 z 5000 zarejestrowanych na Wyspach Brytyjskich zawodowych piłkarzy. Wielu z nich zabrało ze sobą futbolówki, wielu wierzyło w zapewnienia dowódców o zakończeniu działań wojennych przed świętami Bożego Narodzenia. Jednak konflikt który zapisał się w historii sztuki wojennej między innymi śmiercionośnymi innowacjami technologicznymi takimi jak czolgi, czy gazy bojowe, wsławił się także użytymi po raz pierwszy na podobną skalę umocnieniami i okopami, ktore sprawiły, że wrogie armie zwarły się w morderczym klinczu na długie miesiące. Do grudnia 1914 roku wojska Niemiec i Wielkiej Brytanii okopane były na odcinku około 700 kilometrów, od Morza Północnego do granicy francusko-szwajcarskiej, oddzielone od siebie pasem „ziemi niczyjej”, miejscami szerokiej na niecale 30 metrow. Najbardziej deszczowa od 70 lat zima sprawiła, że warunki w okopach z nieznośnych zmienily się na nieludzkie. Nawet najlepiej przygotowane okopy zalewała woda, więc żołnierze spali stojąc po kostki w wodzie, podpierając się nawzajem. Miliony szczurów pożerały skąpe wojskowe racje żywnościowe, nie gardząc także zalegajacymi wszędzie zwłokami poległych. Święta przyniosły spadek temperatury i ziemia niczyja pokryła sie warstwą lodu i szronu.

            Jednakowo okrutne warunki po obydwu stronach frontu doprowadziły do spontanicznych aktów swoistej wojennej życzliwości. Na niektórych odcinkach lini frontowej wymiana ognia przerywana była na czas podwieczorku, w innych miejscach żołnierze wrogich armii wymieniali między sobą prasę, przerzucając ją pomiędzy okopami w pustych puszkach po wojskowych konserwach. Kiedy tuż przed świętami na niemieckich umocnieniach pojawiły się przyozdobione choinki, Brytyjczycy powitali je brawami.

            Wszystko zaczęło się około 4 po południu 24 grudnia, jak zanotował w liście do matki kapral RS Coulson z Londyńskiego Pułku Strzelców: „Byliśmy na wysuniętym posterunku, czekaliśmy właśnie na zmianę warty, kiedy usłyszeliśmy śpiewy i radosne krzyki dochodzące z niemieckich okopów. Zaczęliśmy śpiewać razem z nimi, śpiewalimy każdą kolędę, jaka przyszla nam do głowy. Ktoś rozpalił wielkie ognisko i ludzie zaczeli zbierać się wokół niego jak na pikniku. Gdzieś zza linii okopów słyszeliśmy niemiecką orkiestrę grającą God Save The King i Onward Christian Soliders”. 

            Kapitan Robert Hamilton służący w Pierwszym Batalionie Królewskiego Pułku Warwickshire znajdował się w tym czasie w umocnieniach na skraju lasu Ploegstreet przy belgijskiej granicy. Jemu też udzieliła się świąteczna atmosfera podniecana dochodzącymi ze wszystkich stron śpiewami i podgrzewana świecami zdobiącymi malutkie świerki, którymi przybrane były wrogie linie obronne. Jeden z jego podwładnych rozpoczął spacer w poprzek pasa „ziemi niczyjej” i po chwili, ku zdziwieniu towarzyszy, powrócił dzierżąc w ręce niemieckie cygara i zaproszenie na spotkanie z dowódcą wojsk niemieckich okopanych kilkadziesiąt metrów dalej. To własnie tam, o zmierzchu 25 grudnia 1914 roku kapitan Robert Hamilton, wraz z dowódcą 134 Pułku Saksońskiego, uzgodnił ważne lokalnie 48-godzinne zawieszenie broni. „O ile wiem ogień został wstrzymany na dość długim odcinku frontu zarówno na północ, jak i na południe od naszych pozycji” napisał w swoim pamiętniku Hamilton o wydarzeniu, które wkrótce objęło około 2/3 linii frontu. „Żołnierze spotykali się w dużych grupach, wymieniając życzenia świąteczne i prezenty. Bez żadnej przesady z mojej strony mogę nazwać ten dzień najbardziej niezwykłym w historii świata.”

            Kapral Henderson z jednostek inżynierskich Jego Królewskiej Mości wspominał: „Około 8:30 rano dwóch nieuzbrojonych niemieckich żołnierzy podeszło na odległość mniej więcej 50 metrów od naszych linii. Dwóch naszych wyszło im na przeciw. Kiedy się spotkali, nastąpiła wymiana uprzejmości i uścisk dłoni. Wtedy z niemieckich okopów wychynęło trzech oficerów z papierosami i cygarami, i także wymienili uściski dłoni z naszymi towarzyszami i poczęstowali ich alkoholem. Jeden z naszych zawahał się na chwilę, więc niemiecki oficer pociągnął potężnego łyka z butelki jako pierwszy.”

            Po wymianie uprzejmości obydwie strony rozpoczęły wypełniać najważniejsze w tamtej chwili zadanie – pochowanie zabitych na „ziemi niczyjej”. „Po śniadaniu zagraliśmy mecz pilkarski na tyle naszych umocnień” – mozna przeczytać w jednym listów z tamtego okresu. „Kilku Niemców przyszło przyjrzeć się, jak gramy. Wysłali także niewielki oddział, który pochował snajpera zastrzelonego około 100 metrów od naszych linii obronnych. Kilku naszych pomogło kopać mogiłę”.

            Kiedy zakończono ponure formalności, prawie cały Front Zachodni opanowały rozmowy, których tematem była piłka nożna. RSM Beck z Królewskiego Regimentu Warwickshire już w Wigilijnym wpisie w swoim dzienniku zanotował: „Niemcy zachęcali nas okrzykami do rozegrania meczu. Ustaliliśmy, że obydwie strony wstrzymają na czas jego trwania ogień”. Kiedy obydwie drużyny spotkały się pomiędzy okopami, jeden z niemieckich żolnierzy przedstawił się jako były kelner z zachodniej części Londynu. „Jak Fulham radzi sobie w pucharze Anglii?” – padło z jego ust pytanie. „Przed wojną mieszkałem na Alexander Road” – powiedział inny. „Chciałbym zobaczyć mecz Woolwich Arsenal – Tottenham, który rozegrany zostanie jutro.” Następnie żołnierze obydwu armii podzielili się na grupy i rozpoczęło się drużynowe uganianie za zającami. W pewnym momencie, jak zanotował Kurt Zehmisch ze 134 pulku Saksońskiego: „Anglicy przynieśli ze swoich okopów futbolówkę i dość szybko rozpoczął się zacięty mecz. Jakżesz wspaniale, a jednocześnie dziwne wydarzenie. Angielscy oficerowie myśleli podobnie. Tak więc Boże Narodzenie, święto miłości, choć na chwilę zbliżyło do siebie śmiertelnych wrogów.” Jeden z listów przesłanych z frontu do redakcji Timesa potwierdza to wydarzenie. „Po tym jak Saksoni odśpiewali God Save The King dla naszych żołnierzy, jeden z moich podwładnych otzymał butelkę wina aby mógł wznieść toast za zdrowie Króla. Póżniej rozegrany został mecz piłki nożnej, który Niemcy wygrali 3:2.” Mecz wspomniany został także w oficjalnym dzienniku 134 Pułku. Jest w nim mowa o tym, jak zabawa w polowanie na króliki przerodziła się w regularny mecz piłkarski, w krórym hełmy zastąpiły słupki bramek. Tutaj także wspomniany został wynik: 3:2 dla Armii Cesarskiej.

            Wydarzenie to sprowokowało całą serię mniej oficjalnych pojedynków wzdłuż linii frontu, o których wspominali między innymi żołnierze 1/6 Pulku Cheshire, 2 Batalionu Strzelców Walijskich, czy Strzelców Lancashire, którzy w spotkaniu rozegranym na północ od Le Touquet pokonali swoich przeciwników 3:2. Tutaj piłkę zastąpił związany sznurkiem worek po piasku. W niektórych rejonach liczba zawodników dochodziła do 200, mecze przeradzały się w bezładną kopaninę, a ostatnią rzeczą jaką uczestnicy byli zainteresowani, było liczenie strzelonych bramek. Zamiast piłek używano pustych puszek, czy słomy związanej sznurkiem, w niektórych miejscach za słupki posłużyły charakterystyczne szpiczaste hełmy armii niemieckiej. Były też miejsca, w których ze względu na na brak dogodnych warunków i odpowiedniego sprzętu mecze nie mogły się odbyć. „Słyszałem, że w Boże Narodzenie w niektórych miejscach wzdłuż linii okopów nasze chłopaki grały mecze piłki nożnej przeciwko Niemcom. Nasi lokalni wrogowie też wyrazili ochotę na rozegranie spotkania, ale ponieważ teren w okół to same kikuty drzew i rowy, oraz dlatego, że nie posiadaliśmy żadnej piłki, musięliśmy całą zabawę odwołać” – wspominał jeden z uczestników tamtych wydarzeń. Inni spragnieni rozrywki żołnierze podejmowali nawet próby równania terenu i zasypywania lejów po pociskach, aby przygotować odpowiedni skrawek ziemi.

            Świat zaczął wracać do ponurej wojennej normy po południu, zwlaszcza w tych miejscach, w których nie zawarto formalnego rozejmu. Członek Czarnej Wahty Alfred Anderson, zmarły w 2005 roku ostatni uczestnik wydarzeń Rozejmu Bożonarodzeniowego wspominał: „Pamiętam ciszę, głuchą ciszę. Skończyła się wczesnym popołudniem i znów rozpoczęło się zabijanie.” W niektórych miejscach nieoficjalny rozejm trwał jednak nadal, czasem, jak nieopodal Ploegstreet, aż do lutego. Za sprawą publikacji listu w The Times, a także relacji innych dzienników zawierających miedzy innymi zdjęcia żołnierzy obydwu armii uczestniczących ramię w ramię w pogrzebach swoich kolegów, mieszkańcy Wysp Brytyjskich szybko dowiedzieli się o wydarzeniach na froncie. Sir Arthur Conan Doyle nazwał Rozejm Bożonarodzeniowy „zadziwiającym spektaklem... jedynym ludzkim epizodem wśród całego okrucieństwa, który na zawsze pozostanie częścią historii wojennej.” Całym wydarzeniem mniej zachwycone było dowództwo wojsk brytyjskich. Sir John French – oficer głównodowodzący Armii Jego Królewskiej Mości, który stwierdził, że rozejm był niczym innym, jak tylko „nieważnym wybrykiem, wynikiem warunków pogodowych panujących na froncie”, napisał w liście do swoich podwładnych: „z wielkim obrzydzeniem przeczytałem informacje o nieautoryzowanych spotkaniach z naszym wrogiem. Każdy, kto pozwolił na nawiązanie komunikacji z Niemcami zostanie pociągnięty do odpowiedzialności.” Niemieccy oficerowie również dość mięli nieoficjalnego rozejmu. Gustav Riebensahm z 2 Pułku Westfalijskiego w swoim pamiętniku zanotował: „Anglicy są bardzo zadowoleni z wstrzymania ognia, bo znów mogą grać w piłkę. Cała sytuacja staje się śmieszna i musimy położyć temu kres. Wieczorem poinformuję moich ludzi, że kończymy z uprzejmościami.” Historyk dr Thomas Weber wyjaśnia: „rozejm był zawstydzajacy dla dowództwa zarówno angielskiego jak i niemieckiego. Mógł sugerować, ze nie panują nad swoimi wojskami i dlatego zależało im na jak najszybszym zakończeniu ciszy na froncie.”

            Na początku 1915 roku kapitan Hamilton, który zorganizował wstrzymanie ognia, dzięki któremu odbył się jeden z nasłynniejszych meczy piłki nożnej, został odesłany do domu. Komisja lekarska ustaliła, że częściowa utrata słuchu czyni go niezdolnym do dalszej służby wojskowej. W kwietniu tegoż roku żołnierze batalionu, króry opuścił stali się jednymi z pierwszych ofiar gazów bojowych w Bitwie pody Ypres. Pośród poległych mogli być oficerowie i szeregowi, którzy brali udział w Bożonarodzeniowym meczu piłki nożnej. Dowództwo wyciągnęło wnioski z wydarzeń roku poprzedniego i na okres świąteczny 1915  wydane zostały rozkazy mające na celu uniemożliwienie nawiązania jakiegokolwiek kontaktu z wrogiem. Całe święta trwały ataki na linie niemieckie, przeplatane zaporowym ostrzałem artyleryjskim. Jednak nawet widmo sądu polowego nie powstrzymało niektórych przed próbami powtórzenia wydarzeń roku ubiegłego. „kilku niemców wyszło z okopów i zaczęli iść w naszą stronę. Pamietam, że całą grupą wstaliśmy i poszliśmy się z nimi przywitać. Było to bardzo spontaniczne” – wspominał Bertie Felstead z Pułku Strzelców Walijskich. „Było też trochę czegoś, co można nazwać futbolem. Ktoś zaproponował mecz, ktoś inny przyniósł piłkę. Nie było to normalne spotkanie piłkarskie, raczej bezładna kopanina każdy na każdego. Po obydwu stronach grających mogło być około pięćdziesięciu. Sam grałem, bo lubię piłkę nożną. Trwało to wszystko może pół godziny i nikt nie liczył strzelonych bramek.” Mecz został przerwany, kiedy wściekly major wyskoczył z okopów, krzycząc do Felsteada, że „powinien zabijać szkopów, a nie bratać się z nimi.”

            Także w kolejnym roku w niektórych miejscach zorganizowano świateczne wstrzymanie ognia. Kanadyjski szeregowy Ronald Mackinnon w liście do domu pisał: „Mialem całkiem udane święta, pomimo spędzenia ich na linii frontu. Nasi niemieccy koledzy byli dość przyjaźni. Przyszli do nas z życzeniami i wymieniliśmy trochę konserw na papierosy.” Pomimo gróźb i zakazów nieoficjalne rozejmy, a nawet mecze piłkarskie sporadycznie przerywały działania wojenne. 

1 lipca 1916 roku wojska alianckie podjęły próbe przełamania linii wroga i dotarcia do rzeki Somme. Pośród wojsk pierwszej linii stanęli żołnierze 8 Batalionu z Pułku Wschodniego Surrey, którzy zajmowali pozycję w Montauban. Tuż przed „godziną zero” kapitan „Billie” Nevill przygotował dwie piłki. Pierwsza nosiła napis: „ Wielki Finał Pucharu Europy: Wschodnie Surrey kontra Bawaria. Rozpoczęcie godzina zero.” Na drugiej napisane było :”Brak sędziego”, co miało generalnie sugerować „wszystkie chwyty dozwolone”. 

            Daily Telegraph o wydarzeniu tym napisał: „Kiedy żołnierze opuścili okopy i przygotowali się do ataku, dowódcy plutonów wykopali piłki w kierunku linii obronnych przeciwnika i rozpoczął się mecz ze Śmiercią. Dostojny kapitan padł jako jeden z pierwszych, reszta jego żołnierzy z trudem postępowała naprzód przyciskana do ziemi ogniem karabinów maszynowych. Wciąż jednak zachęcani dopingiem kolegów kopali pilki naprzód w kierunku wroga, aż zniknęli w gęstym dymie pola walki.”

            Jedna z piłek została odzyskana i odesłana na Wyspy. Było to jednak niewielkie, nic nie znaczące osiągnięcie. Nevill padł martwy pośród 62000 brytyjskich żołnierzy, którzy zginęli pierwszego dnia ofensywy. Do końca listopada 1916 roku wojska brytyjskie przesunęły linię forntu o trzy kilometry za cene 420000 istnień ludzkich. Koszt ofensywy po obydwu stronach frontu szacowany był na około milion zabitych. Po tym wydarzeniu na piłkę nożną nikt nie miał już ochoty.
           
           

poniedziałek, 17 października 2011

Był sobie mecz: Hereford United - Newcastle United (3 runda Pucharu Anglii 1971/72)


Świętujący zwycięstwo Ronnie Radford, zdobywca pierwszej bramki dla Hereford United


5 lutego 1972 roku w Hereford rozegrany został rewanżowy mecz trzeciej rundy Pucharu Anglii pomiędzy tamtejszym Hereford United i Newcastle United. Spotkanie to po dziś dzień uważane jest za najbardziej pamiętny pojedynek w historii najstarszych rozgrywek piłkarskich Świata. Było w nim wszystko: słupki, poprzeczki, kibice kilkakrotnie przerywający mecz, prawy obrońca, który większość meczu rozegrał ze złamaną nogą, debiut komentatorski Johna Motsona, nieoczekiwany zwycięzca i TEN strzał Ronnie Radforda, po którym padła najczęściej chyba pokazywana przez brytyjskie stacje telewizyjne bramka. Bramka, która dla angielskiego kibica jest do dziś najlepszym dowodem na istnienie elementu magicznego w  meczach o Puchar Anglii. Hereford wygrało mecz 2:1 i tym samym stało się pierwszą od 23 lat drużyną spoza Football League, która pokonała przeciwnika występującego w angielskiej First Division (poprzedni taki przypadek miał miejsce w 1949 roku, kiedy Yeovil Town wyeliminowało Sunderland).
Zanim jednak doszło do meczu na stadionie przy Edgar Road, piłkarze Hereford United pokonali kolejno: Cheltenham, King’s Lynn (w dwóch meczach) i Northampton Town (w trzech). Następnie nieoczekiwanie zremisowali pierwszy mecz przeciwko Newcastle United na St. James’ Park. Dwukrotnie przekładany z powodu opadów deszczu mecz został ostatecznie rozegrany 24 stycznia. Prawie 40000 kibiców (w tym 5000 z Hereford) obejrzało emocjonujące spotkanie, w którym goście po strzale Briana Owena objęli prowadzenie już w siedemnastej sekundzie meczu. Sroki odpowiedziały bramkami Malcolma Macdonalda i Johna Tudora, i już po 13 minutach wydawało się, że murowani faworyci łatwo awansują do kolejnej rundy rozgrywek. Jednak tuż przed przerwą grający menadżer Hereford Colin Addison strzałem z ponad 20 metrów doprowadził do wyrównania i po bezbramkowej drugiej połowie skazywani na pożarcie piłkarze United mogli cieszyć się z niespodziewanego remisu, który dawał im możliwość rozegrania powtórki meczu przed własną publicznością.
Z powodu złych warunków atmosferycznych mecz rewanżowy przekładany był aż trzykrotnie. Piłkarze Srok spędzili przedmeczowy tydzień w zawieszeniu, podróżując pomiędzy Newcastle i Hereford, i śpiąc w hotelach. Angielski Związek Piłki Nożnej zdecydował w końcu, że spotkanie odbędzie się bez względu na pogodę 5 lutego. W deszczowe zimowe popołudnie na murawie przy Edgar Street stanęły na przeciwko siebie dwie jakże różne jedenastki. W czerwonych koszulkach dwunasta drużyna First Division w poprzednim sezonie, pełna doświadczonych piłkarzy, z reprezentantami Szkocji (Bobby Moncur i Tony Green) i Anglii (Malcolm MacDonald) w składzie, absolutny faworyt – Newcastle United. W białych koszulkach amatorzy z Hereford United, na codzień rywalizujący w Southern League (odpowiednik dzisiejszej Conference National). Łączący w tamtej drużynie funkcje zawodnika i menadżera Colin Addison tak opowiadał o swojej pracy w Hereford: „Byłem jedynym piłkarzem Hereford zatrudnionym na pełny etat, pozostali piłkarze byli półzawodowcami rozrzuconymi po całym kraju. Ricky George i Billy Meadows mieszkali w Londynie. Ronnie Redford w Cheltenham. Alan Jones w Swansea, Brian Owen i nasz kapitan Tony Gough byli z Bath. Miałem szczęście, jeśli widziałem ich wszystkich raz w tygodniu. Tylko rozgrywane mecze (w sezonie 71-72 Hereford rozegralo ich aż 79) trzymały nas w formie. Wszyscy moi piłkarze byli gdzieś zatrudnieni. Mick Maclaughlin pracował w Newport, więc po meczu w Newcastle wsiadł wraz z naszymi fanami do pociągu. Do Hereford dotarł o trzeciej nad ranem, przespał się kilka godzin w samochodzie i rano pojechał do pracy.”
Stadion w Hereford pękał w szwach. Miasto długo przygotowywało się na największe sportowe wydarzenie w swojej historii. Już od rana ciężarówki przywoziły z pobliskich wytwórni cydrów drewniane skrzynki, które ustawione na murawie za bramkami i wzdłuż linii bocznych służyć miały jako miejsca siedzące dla młodzieży szkolnej. Nikt nie wie ile sprzedano biletów. Kiedy wszystkie przygotowane wcześniej wejściówki  rozeszły się, dyrekcja klubu zdecydowała o dodrukowaniu kolejnych. Szacuje się, że mecz obejrzało na żywo około 16000 fanów. Kibice zajęli wszelkie dostępne punkty widokowe, włączając w to dachy trybun, pobliskie drzewa czy filary podtrzymujące stadionowe oświetlenie. Nasiąknięta wodą murawa już po kilku minutach zamieniła się w bagno. Piłkarze Newcastle przeważali cały mecz, jednak dopiero osiem minut przed upływem regulaminowego czasu gry udało się im pokonać broniącego bramki Hereford Willie McFaul’a. Dosrodkowanie Viv’a Busby z prawej strony strzałem głową do bramki skierował MacDonald i wydawało się, że Sroki zapewnią sobie miejsce w kolejnej rundzie rozgrywek. Jednak trzy minuty póżniej Ronnie Redford potężnym strzałem z około trzydziestu metrów doprowadził do remisu i dogrywki. W doliczonym czasie gry rezerwowy Ricky George (w 83 minucie zmienił Rogera Griffiths’a, który, jak się później okazało, większość meczu rozegrał ze złamaną kością strzałkową) zdobył zwycięską bramkę dla Hereford, dającą jego drużynie historyczne zwycięstwo. Poniżej skrót meczu, który lepiej niż słowa oddaje przebieg wydarzeń na stadionie przy Edgar Street.

BBC przekonane, że Newcastle United odniesie w Hereford łatwe zwycięstwo, planowało umieszczenie w programie Match of The Day tylko krótkiego klipu z tego spotkania. Wydarzenia na boisku sprawiły jednak, że materiał z tego właśnie meczu stał się przysłowiowym „gwoździem programu”, który rozpoczął piękną i trwającą do dziś karierę  komentatorską zasiadającego tego dnia przed mikrofonem Johna Motsona.
W czwartej rundzie Pucharu Hereford United zmierzyło się z drużyną West Ham i po pierwszym meczu na własnym stadionie zakończonym bezbramkowym remisem uległo w drugim spotkaniu 3:1, żegnając się z rozgrywkami. Pięć minut sławy? Dla piłkarzy Hereford United przygoda z Pucharem Anglii w sezonie 1971-72 była czymś więcej.  Do dziś bohaterowie wydarzeń tego zimowego popołudnia 1972 spotykają się raz do roku aby przy obiedzie w lokalnej restauracji przypominać zaproszonym gościom piłkarską wersję pojedynku Dawida i Goliata.  Strzelec zwycięskiej bramki Ricky George udzielając wywiadu w 35 rocznicę historycznego meczu powiedział: „Gdybym nie traktował tego wydarzenia, jako najważniejszego w moim życiu, to obrażał bym uczucia milionów piłkarzy w wieku szkolnym, marzących o takiej chwili. Tak, to popołudnie na zawsze zmieniło moje życie.”

czwartek, 29 września 2011

Małpa rządzi

H'Angus The Monkey
Slynny Brian Clough, uważany przez wielu za najlepszego menadżera piłkarskiego, jakiego wydała angielska ziemia, nazywał Hartlepool końcem świata. Człowiek, który z Nottingham Forest dwa razy z rzędu wygrywał Puchar Europy tu rozpoczynał swoją karierę trenerską. Jak wspominał po latach do jego obowiązków należało między innymi malowanie trybun czy łatanie osłaniających je dachów. W swojej ponad stuletniej historii Hartlepool United rzadko dawało swoim kibicom powody do świetowania. Większość sezonów piłkarze The Pools kończyli w ogonie angielskiej Fourth Division. W czasach, gdy wygranie Conference League nie oznaczało automatycznego awansu do grona drużyn Football League, Hartlepool United zmuszone było ubiegać się o pozostanie wśród angielskiej elity piłkarskiej aż czternastokrotnie. United to jeden z tych klubów piłkarskich, o których przeciętny kibic zbyt wielu informacji udzielić nie potrafi. Jednak większość fanów piłki nożnej pamięta wyczyn maskotki United, która została najważniejszym urzędnikiem w mieście.
                Małpa H’Angus, bo o niej tutaj mowa, po raz pierwszy pojawiła się wśród kibiców The Pools w październiku 1999 roku i od razu stała się bardzo popularna. Jednak H’Angus znany jest nie tylko z głośnego zachęcania kibiców United do dopingu, lecz także z popadania w konflikty ze służbami porządkowymi na angielskich stadionach. W kilku przypadkach jego „małpie” zachowanie kończyło się usunięciem z trybun. W 2001 roku podczas meczu w Scunthrope niesforna maskotka najpierw podburzała fanów z Hartlepool przeciwko sympatykom lokalnego klubu, a następnie próbowała symulować stosunek seksualny z jedną z kobiet odpowiadających za bezpieczeństwo na stadionie. Rok później podczas meczu z Blackpool ochrona szybko zakończyła podobny występ H’Angusa, tym razem zaopatrzonego w gumową lalkę. Przy innej okazji próbował dokonać podobnego aktu na kobiecie losującej w przerwie meczu zwycięzców charytatywnej loteri fantowej. Za te karygodne wybryki H’Angusa odpowiedzialny był niejaki Stuart Drummond, człowiek, który na czas meczy Hartlepool United zakładał strój małpy w koszulce The Pools i zabawiał kibiców przychodzących na mecze jego ukochanej drużyny.
Wybór małpy na klubową maskotkę, a  także nadane jej imię (H’Angus to połączenie imienia Angus i słowa hang – wieszać) nie są bynajmniej przypadkowe. Otóż Monkey Hangers to przydomek kibiców Hartlepool United wywodzący się z najsłynniejszej chyba legendy związanej z miastem. Podobno w czasach wojen napoleońskich u wybrzeży północno-wschodniej Anglii pojawił się francuski okręt wojenny. Lokalni rybacy pilnie obserwowali jednostkę pływającą, podobnie jak większość mieszkańców Wysp Brytyjskich obawiając się inwazji wojsk Napoleona. Kiedy fale przypływu wyrzuciły okręt na miejscową plażę, mieszkańcy Hartlepool ostrożnie przeszukali jego pokład. Okazało się, że nikt z załogi nie przeżył. Jedyną żywą istotą znalezioną na pokładzie była małpa, ubrana w mundur napoleońskiej marynarki wojennej. Miejscowa ludność, która nigdy na własne oczy nie widziala żadnego obcokrajowca, doszła do wniosku, że biedne stworzenie człekokształtne jest francuskim szpiegiem. Ich podejrzenia pogłębily się, gdy oskarżony nie udzielił odpowiedzi na pytania zadane podczas naprędce zorganizowanej rozprawy sądowej. Domniemany francuski szpieg został skazany na śmierć i powieszony na okrętowym maszcie. Choć początkowo przezwisko Monkey Hangers używane było lokalnie jako najcięższa obelga wobec mieszkańców Hartlepool, szczególnie popularna pośród fanów drużyn przyjeżdżających na stadion Victoria Park, to z upływem lat kibice United adoptowali to pejoratywne określenie , tworząc z niego klubowy przydomek i tym samym wytrącając sympatykom drużyn przeciwnych broń w potyczkach na piosenki.

Mieszkańcy Hartlepool wieszający małpę


W 2002 roku Stuart Drummond namówił prezesa United na akcję, która początkowo miała na celu promocję klubu z Victoria Park. Zaproponował mianowicie, że jako H’Angus The Monkey wystartuje w wyborach bezpośrednich na burmistrza Hartlepool. Prezes Ken Hodcroft wyraził zgodę, wpłacił depozyt umozliwiający zgłoszenie kandydata niezależnego i H’Angus przy wsparciu klubu rozpoczął kampanię wyborczą. Kampanię pod populistycznym można by rzec hasłem: „darmowe banany dla dzieci w wieku szkolnym” prowadził zarówno na ulicach miasta, jak i podczas meczy na stadionie Victoria Park. Trudno powiedzieć na ile hasło wyborcze pomogło, ale H’Angus wygrał wybory w pierwszej rundzie, otrzymując najwiecej głosów i pokonując minimalnie kandydata wspieranego przez Brytyjską Partię Pracy. Wynik wyborów w Hartlepool odbił się głośnym echem na całych Wyspach Brytyjskich, wielu zawodowych polityków uważało, że wydarzenie to godzi w powagę wszystkich urzędów państwowych. Peter Mendelson, członek brytyjskiego parlamentu wywodzący się z Hartlepool publicznie oświadczył, że zakazuje Drummondowi zakładania stroju H’Angusa. Stuart Drummond ugiął się pod presją polityków i zrezygnował z pracy w roli maskotki. Klub zmuszony był zorganizować casting, który miał na celu znalezienie odpowiedniej osoby mogącej wcielić się w rolę H’Angusa. Wybór padł na Ceri Anderson, która po wygraniu konkursu na nową maskotkę The Pools uroczyście oświadczyła, że nie interesuje jej kariera polityczna i podejmuje się nowego zajęcia jedynie z miłości do Hartlepool United.
Jak dalej potoczyły się losy Stuarta Drummonda? Otóż pomimo niedotrzymania jedynej obietnicy wyborczej, wspomniane wcześniej darmowe banany nigdy się nie pojawiły, były H’Angus the Monkey został w 2005 roku wybrany na drugą kadencję, zdobywając dwa razy wiecej głosów, niż w poprzednich wyborach. Mimo cokolwiek przypadkowego rozpoczęcia kariery politycznej, Drummond okazał się działaczem bardzo sprawnym. Na tyle sprawnym, że wybory  wygrał także podczas kolejnego głosowania w 2009 roku. Człowiek, którego start w wyborach prawie dekadę temu należało traktować raczej w kategorii żartu dziś dalej jest najbardziej wpływowym politykiem Hartlepool.

wtorek, 20 września 2011

Pitch Invasion


Stadion Ayresome Park służył Middlesbrough FC przez 92 lata. W 1995 roku klub zmuszony był z powodu olbrzymiego zadłużenia sprzedać grunty na których znajdował się stadion i przenieść na wybudowany za pieniądze miasta nowy obiekt. Na miejscu byłej siedziby klubu powstało typowe angielskie osiedle mieszkaniowe i dziś trudno zorientować się, że kiedyś stała tutaj arena sportowa zdolna pomieścić 50 000 fanów piłki nożnej. I choć próżno tu szukać jakichkolwiek (poza jedną, o której za chwilę) pozostałości stadionu Ayresome Park, wprawne oko zapewne dostrzeże dyskretnie umieszczone pomiędzy nowo powstałymi domami wskazówki świadczące o wyjątkowości tego miejsca.
            Rąbka tajemnicy uchylają nazwy ulic: The Turnstile, The Midfield i The Holgate (nazwa trybuny, na której zasiadali najwierniejsi kibice Middlesbrough) wokół których powstało nowe osiedle. Spacer tymi ulicami ma coś z dziecięcej zabawy w poszukiwaczy skarbów. Oto na murze otaczającym jeden z ogrodów przy The Turnstile można zauważyć napis Enclosure. To w tym miejscu znajdował się dawniej północno-wschodni narożnik stadionu, zwany The Enclosure, w którym zasiadali najmłodsi kibice ‘Boro.

 Kilka kroków dalej metalowe kręgi wkomponowane w asfalt ulicy i okalające ją chodniki znaczą dawną linię bramek (ang. turnstile) prowadzących na stadion. Kiedy skręcimy w lewo w ulicę The Midfield odnajdziemy kolejne elementy tej niecodziennej układanki. Pod drzewem na trawniku przed jednym z domów po prawej stronie leży piłka. Można by pomyśleć, że została tutaj porzucona przez dzieci mieszkające tuż obok. Piłka odlana z brązu znaczy miejsce w którym znajdowała się jedna z „jedenastek”. Kolejny mur i kolejny napis – Away – oznaczający południowo-wschodni narożnik stadionu Ayresome Park, miejsce gdzie zasiadali kibice dopingujący drużyny występujące w Middlesbrough w charakterze gości.



 Na samym koncu ulicy The Turnstile jeszcze jeden napis na ścianie: „Deep in my heart I do believe”. Jest to cytat z pieśni „We shall overcome”, którą miejscowi kibice adoptowali jako klubowy hymn. Kolejnego elementu tego nietypowego muzeum pod gołym niebem trzeba szukać w trawie przy parkingu przed jednym z domów. To brązowa rzeżba przedstawiająca szalik w biało-czerwonych barwach The Boro znacząca północno-zachodni narożnik boiska. Dziecięca kurtka na płotku odgradzającym osiedlową ścieżkę od szerokiego pasa zieleni zawisła w miejscu, w którym dawniej stała jedna z bramek.  Przed jednym z domów przy ulicy The Holgate zauważyć można z kolei porzucone buty piłkarskie, kolejny element łamigłówki oznaczajacy środek murawy dawnego stadionu. I jeszcze jeden obiekt (którego zdjęciem niestety nie dysponuję) związany z prawdopodobnie najbardziej pamiętnym wydarzeniem piłkarskmi, jakie miało kiedykolwiek miejsce w Middlesbrough: przed domem numer 10 znaleźć można brązowy odlew przedstawiający fragment murawy z odciśniętymi w nim korkami butów piłkarskich. To dokładnie z tego miejsca podczas meczu Mistrzostw Świata w 1966 roku pomiędzy Włochami i Koreą Północną Park Doo Ik oddał strzał, którym wyeliminował Włochów z turnieju i tym samym przyczynił się do jednej z największych niespodzianek w historii futbolu. Pomiędzy ulicą The Holgate i lokalnym szpitalem stoi wysoki ceglany mur, jedyna pozostałość po stadionie Ayresome Park, który niegdyś odgradzał obiekt sportowy od jednej z okalających go ulic.



            Middlesbrough dumne jest ze swoich piłkarskich tradycji, co zauważyć można na ulicach miasta. Swoje pomniki mają tutaj George Hardwick, Wilf Mannion, czy Brian Clough – legendarni piłkarze i trenerzy, grający niegdyś zarówno dla The Boro, jak i reprezentacji Anglii. To tutaj, oddalone o przysłowiowy rzut kamieniem od nieistniejącego już starego stadionu, stoją rodzinne domy Dona Revie i Briana Clough. Camsell Court, Maddren Way czy Clough Close – nazwy ulic nadane na cześć dawnych bohaterów. Imiona byłych piłkarzy FC Middlesbrough noszą tutaj szkoły, szpitale czy ośrodki kultury. Nic dziwnego, że miejscy urzędnicy postanowili upamiętnić także arenę, na której bohaterowie ci występowali. Dziesięć lat po ostatnim meczu rozegranym na Ayresome Park Rada Miasta Middlesbrough, przy współpracy z południowoafrykańskim artystą Neville’a Gabie stworzyło tą niecodzienną instalację artystyczną zatytułowaną przewrotnie Pitch Invasion. Każdy miłośnik  futbolu odwiedzający Middlesbrough powinien poświęcić chwilkę na spacer wąskimi brukowanymi uliczkami otaczającymi Ayresome Park,  poszukać ukrytych piłkarskich skarbów i poczuć magię miejsca tak mocno związanego z historią angielskiej piłki nożnej.

poniedziałek, 12 września 2011

Burnley 'til I die

Kiedy jedenastoletni David Beeston zapukal do drzwi swojego kolegi Reggiego nie wiedział, jak bardzo ta koleżeńska wizyta wpłynie na jego dalsze życie. Reggie, jak każdy angielski chłopiec, kochał piłkę nożną. Zwykle kibicował drużynie, która akurat zajmowała pierwsze miejsce w First Division. Tego dnia Liverpool pokonał Tottenham i awansował na pierwszą pozycję w lidze. David pobiegł do domu swojego przyjaciela, aby oświadczyć mu, że od dziś kibicuje drużynie z Liverpoolu i w ten sposób ubiec Reggiego w wyborze ulubionego klubu. Reggie otworzył drzwi, uśmiechnął się i natychmiast wypalił: „Teraz kibicuję Liverpoolowi, a ty komu?”. David, nie przygotowany na taki obrót spraw, odgrzbał w pamięci zdjecie Boba Lorda, słynnego prezesa Burnley, które widział tego dnia w gazetach i wypalił bez zastanowienia: „kibicuje Burnley”.
Dziś David może powiedzieć o sobie, że jest prawdopodobnie najbardziej oddanym fanem piłki nożnej na Wyspach. Swój pierwszy mecz na Turf Moor,  stadionie Burnley, zobaczył w święta Bożego Narodzenia 1966 roku. Od tej pory podąża nieprzerwanie za „swoją” drużyną. Prawie nieprzerwanie. Ostatni mecz opuścił 10 kwietnia 1974 roku podczas strajku górników i kolejarzy. Protesty i fatalna pogoda praktycznie sparaliżowały całą Anglię, a sam mecz z Newcastle był sześciokrotnie przekładany. Kiedy w końcu zapadła decyzja o jego rozegraniu, Dave nie mógł już zdążyć. Przez kolejne 37 lat nie opuścił żadnego meczu. Dosłownie żadnego. Mecz ligowy, pucharowy, towarzyski, w kraju czy zagranicą, od Portsmouth do Newcastle, od Norwich do Cardiff,  gdziekolwiek zawodnicy Burnley w bordowo-niebieskich koszulkach wybiegają na boisko, tam Dave zagrzewa ich z trybun do walki. 37 lat nieprzerwanego podążania za swoją drużyną to osiągnięcie niesamowite dla osoby, która każdorazowo musi przebyć ponad 100 kilometrów w jedną stronę, aby zobaczyć Burnley na Turf Moor. Jest to osiągnięcie tym większe, że Dave nie ma prawa jazdy. Jego dzień meczowy często zaczyna się i kończy dwuipółgodzinnym spacerem pomiędzy domem a najbliższą stacją kolejową. Podróżuje też autostopem, lub korzysta z uprzejmości innych kibiców swojego klubu. Często wyrusza dzień przed meczem, lub nie zdąża wrócić do domu przed zmrokiem. Śpi wtedy na stacjach kolejowych, w centrach handlowych lub po prostu pod gołym niebem, za co płaci niezliczonymi przeziębieniami, a dwukrotnie nabawił się zapalenia płuc. Dave szacuje, że podążając za Burnley, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat  pokonał ponad 770 000 kilometrów i zobaczył „The Clarets” na żywo ponad 2500 razy. W tym czasie widzial swój klub grający na każdym poziomie Football League, od Premier League (wczesniej First Division) do League Two (dawna Fourth Division). Jednak kiedy wspomnieć w jego obecności lata osiemdziesiąte, twarz Dave’a wykrzywia się w pełnym niechęci i zwątpienia grymasie. To właśnie w tej dekadzie Burnley spedziło siedem sezonów na dnie angielskiej piłki, balansując na granicy bankructwa i walcząc o pozostanie na piłkarskiej mapie Anglii. „To najtrudniejszy okres mojego życia” – wspomina. „Klub był w prawdziwym dołku, nie brałem pod uwagę zakończenia mojej przygody z Burnley, ale na mecze przyjeżdżałem mając gdzieś, jaki padnie wynik. Zwykle upijałem się solidnie przed wejściem na stadion, aby się ‘znieczulić’, ponieważ nie mogłem znieść jak beznadziejnie graliśmy”.
Nie opuścił także przedsezonowych wypraw do Austrii, Stanów Zjednoczonych czy na Majorkę. To właśnie na tej hiszpańskiej wyspie było mu dane wybiec na boisko w ukochanych barwach. „W 1979 roku drużyna pojechała na obóz przygotowawczy na Majorkę” – mówi. „Sparing z Realem Mallorca został odwołany i kierownictwo klubu naprędce zorganizowało mecz z personelem hotelu, w którym wszyscy się zatrzymaliśmy. Byłem jedynym kibicem na tym meczu i, kiedy Leighton James opuścił boisko w 72 minucie, chłopaki pozwoliły mi zagrać za niego. Strzeliłem karnego, mimo, że nie trafiłem czysto w piłkę. Wygraliśmy 7 – 2”.
Pasja Dave’a, jak latwo się domyślić, ma duży wpływ na jego życie, zarówno osobiste, jak i zawodowe. W ciągu ostatnich 40 lat pracował w ponad stu różnych miejscach. Jednak częste przerwy w historii zatrudnienia wpakowały go w poważne tarapaty finansowe, z którymi musi borykać się na codzień. Związki z kobietami prędzej czy później przegrywały z jego pasją. Partnerki życiowe Dave’a pojawiały się i znikały, podobnie jak kolejni pracodawcy. Jedyną kobietą, która pozostała częścią jego szalonego życia jest córka o imieniu Clarette, nadanym oczywiście na cześć klubu z Burnley. Clarette, studentka Uniwersytetu w Birmingham, pojawia sie na Turf Moor kilka razy w sezonie, aby wspólnie z ojcem dopingować jego ulubioną drużynę.    
W 1976 roku, tydzień po po zakończeniu sezonu, w którym The Clarets zostali zdegradowani do Second Division David Beeston oficjalnie zmienił nazwisko na David Burnley. Dziś mówi, że był to swojego rodzaju akt zaślubin z klubem. „Chciałem jasno powiedzieć: jeżeli powiesz coś złego o Burnley, obrażasz mnie. Wszyscy wkoło nabrali szacunku do mojej postawy, wiedzieli jak poważnie traktuję swoją miłość do piłki.”
Na angielskich stadionach, jak kraj długi i szeroki, popularna jest przyśpiewka: „I now I am, I’m sure I am, I’m (tu wstaw dowolne miasto, lub nazwę drużyny) ‘til I die”. Ktoś może uważać, że Dave jest smutnym człowiekiem, który poświęcił swoje zdrowie i życie osobiste, którego świat obraca się w rytmie nadawanym przez terminarz rozgrywek ligowych. Inni, patrząc na jego oddanie uwierzą, że prawdziwy duch stadionów piłkarskich, przeganiany rosnącymi cenami biletów, zagranicznymi właścicielami nie identyfikującymi się ze swoimi klubami, piłkarzami, którzy za nic mają sobie lojalność fanów, wciąż jest jednak obecny na trybunach. Wystarczy poszukać trochę dalej, czasem w niższych ligach, poza blaskiem reflektorów aby się o tym przekonać. Kiedy Dave Burnley wraz z innymi kibicami śpiewa „I’m Burnley ‘til I die”, z pewnością każdy w okół niego przyzna, że trudno bardziej jasno wyrazić swoją miłość do klubu i piłki nożnej w ogóle.